Trochę pociechy dla przestraszonych rodziców.
Współczesny rodzic jest ustawicznie przekonywany, że odpowiada za wszystko, co dziecka dotyczy. To jest iluzja, ale tę iluzję rodzice łatwo podchwytują, ponieważ kryje się w niej obietnica pewnego rodzaju bezpieczeństwa. Tak jest zresztą z każdą iluzją wszechmocy.

Ona ma uwalniać od lęku o to, co przyniesie los. Kto by nie chciał, żeby jego dzieci były szczęśliwe? Odnosiły sukcesy, miały udane życie, w końcu trochę i dla siebie – żeby odnosiły się dobrze do niego jako do rodzica, kochały go, doceniały, pozostały w jakimś dobrym kontakcie kiedy przyjdzie starość i nie robiły kłopotów z dostępem do wnuków? Żeby nie wisiały na nas do końca życia tylko jeszcze mogły nam pomóc..? To są dosyć łatwe do przewidzenia oczekiwania i marzenia.

Ktoś mógłby sugerować, że przynajmniej część z nich jest nieco egoistyczna, bo przecież dzieci nie są od zaspokajania naszych potrzeb, ale nie da się chyba zaprzeczyć, że te oczekiwania są ludzkie. I że jednak jakieś oczekiwania, może nie wprost “od dzieci” ale powiedzmy “od bycia rodzicem” się miewa.

Ale czy te dzieci naprawdę nam takie wyjdą? A co jeśli nie? Co jeśli będą nieszczęśliwe, nie poradzą sobie, albo fizycznie nie przetrwają, albo będą żyć, ale i szarpać się z życiem, które wcale nie będzie dla nich miłe? Co jeśli będą cierpieć z powodu odrzucenia, poczucia porażki, samotności..? Dawniej powiedzielibyśmy, że to zależy od losu. Bóg, opaczność, karma i tak dalej. I to dawało naszym przodkom jakiś rodzaj ulgi, bo przynajmniej nie czuli się odpowiedzialni, gdy musieli oglądać to, co im i ich dzieciom życie niosło złego.

Ale współczesność oferuje inny sposób radzenia sobie z obawami.

Przekonuje nas, że możemy ukształtować dzieci tak jak chcemy, jeśli tylko odpowiednio się postaramy, popracujemy nad sobą i skorzystamy z eksperckiej wiedzy.

I już się nie boimy. Nie musimy zdawać się na los, musimy tylko przeczytać poradnik, albo skorzystać z konsultacji.

To bardzo poważna obietnica. Warto sobie dobrze uświadomić jej ciężar. Ekspercka wiedza obiecuje nam tutaj, oczywiście nie wprost, ale kultura jednak to nam sugeruje, że instruktaż zapewni nam to, co dawniej ludzie mogli przypisywać jedynie losowi. Błogosławieństwo “dobrych dzieci”. W dawnych Chinach symbolem szczęścia było “pięciu zdrowych synów”. Skąd się miało brać takie szczęście? Los.

Dziś już nie los i nie Bóg. W książce, albo na warsztatach dowiesz się, jak to sobie zapewnić. No jest to olbrzymia obietnica, ekspert w miejscu boskim, nie dziwne więc, że rodzic się temu nie oprze. Ale ten kontrakt ma i drobny druczek. Ekspert nie bierze odpowiedzialności, bo to my mamy realizować jego wskazówki. I koniec końców to my odpowiadamy za końcowy efekt. W jakim stopniu? W stu procentach, bo jeśli już przyjęliśmy, że wpływ mamy stuprocentowy i nic nie jest tu dane od losu, to także za wszelkie niedociągnięcia odpowiedzialni będziemy w całości.

Kto by się spodziewał?

Wszystko to jednak nie powinno usuwać nam sprzed oczu faktu, że są rodzice którzy krzywdzą dzieci, a przecież nawet tacy co dzieci własne mordują. Wpis niniejszy nie jest o tym, a raczej o tym co robi nam to, że wierzymy w nieskończoną moc wychowania. Z jednej strony to pozwala osądzić pewne krzywdy doznawane przez dzieci, z drugiej daje rodzicom iluzję wszechmocy, która jest pułapką, bo jednak moc wychowania nie jest nieskończona.

Z trzeciej strony to też daje pewną kliszę interpretacyjną za pomocą której myslimy o tym jacy sami jesteśmy. I w tej kliszy, śmiem twierdzic, nie ma juz miejsca na nic innego niż wywiedzenie właściwości osoby z właściwości relacji z rodzicem. Co bywa mylące. A że niektórzy są potworami dla własnych dzieci świadomie, albo nie, to niestety prawda i jeśli jest coś dobrego w zjawisku poradnikowej powodzi, to właśnie to, że możemy wreszcie o tym mówić.

Jak to jednak jest z tym wychowaniem?

Na ile mamy wpływ na to, kim nasze dzieci będą? W literaturze często spotkać można metaforę walizki. Że wychowanie jest jak walizka i że ile włożysz, tyle wyjmiesz. Z metaforami jest ten problem, że nigdy nie opisują rzeczy dokładnie, za to niemal zawsze nas trochę uwodzą. Jeśli bowiem faktycznie wychowanie jest jak walizka, to taka w której już są pewne rzeczy fabrycznie i do której różne osoby wkładają różne rzeczy, a także sama walizka umie produkować własną zawartość.

I jeszcze przetwarzać przedmioty wedle uznania. Coś do niej wkładamy a później coś wyjmujemy. I często jest jakiś związek między tym, co włożyliśmy a tym co wyjmujemy, ale praktyczne nigdy nie jest tak, że to co wyjmiemy jest dokładnie tym cośmy włożyli. Poza wszystkim – ta walizka żyje. Ma własny rozum. Co nie oznacza, że nie ma znaczenia co włożymy do walizki, bo ma to znaczenie ogromne. Znaczy to jednak, że zależności nie są takie proste.

Jeśli wierzymy, że każdy nasz błędny ruch w procesie wychowania dziecka prowadzić może do straszliwych skutków dla jego rozwoju, zaczynamy czuć się jak saper na polu minowym. W takiej sytuacji oczywiste jest, że wolelibyśmy, by było trochę jak w tych filmach sensacyjnych, gdzie przypadkowemu bohaterowi, co się znalazł nagle w złym miejscu i czasie przydarza się rozbrajać bombę z nożyczkami w ręku.

Który kabelek przeciąć? Czarny, czy czerwony? Jakiś specjalista od zadań saperskich udziela przez telefon porady przerażonemu bohaterowi. Ile kabelków widzisz? Trzy. Jaki mają kolor? Ok, przetnij czerwony. Na pewno czerwony? Nie, czekaj.. A jest tam taka śrubka..? Nie widzę. Nie wiem.. Jest. Tak, to chyba śrubka. Ok. To czarny. Tnij czarny.

Bum!

Albo nie. Jeśli film jest amerykański, na pewno skończy się dobrze. W końcu od robienia scenariuszy także tam mają fachowców.

Wielu rodziców przekonanych, że wychowanie jest jak praca sapera marzy o tym, by mieć w uchu głośniczek, łączący ich stale z doradcą. I trudno im się dziwić. To jedyna logiczna konsekwencja takiej wiary. Kto by chciał sam decydować, który kabelek ma przeciąć?

Artykuł Nancy A. McDermott The tyranny of parenting experts odsyła do książki irlandzkiej psychoterapeutki Stelli O’Malley pt. What Your Teen is Trying to Tell You. Sama McDermott też jest autorką książki o wychowaniu. W 2020 opublikowała krytyczną książkę o współczesnych trendach doradztwa rodzicielskiego pt. The Problem with Parenting: How Raising Children Is Changing Across America.

O książce napisanej przez O’Malley pisze tak:

“Oprócz udzielania porad na temat konkretnych problemów, przypomina również starszą tradycję rodzicielstwa, w której rodzice ufali własnemu osądowi i czerpali z wiedzy we własnych rodzinach, gromadzonej przez pokolenia. W końcu tak rodzice wychowywali dorastające dzieci. Przed 1970 rokiem rodzice mogli nie rozumieć, co się dzieje z mózgiem nastolatka. Ale wciąż wiedzieli, że nastolatki mogą być impulsywne, zbyt dramatyczne i nieudolne. Wiedzieli też, że burze dojrzewania przeminą z czasem. To wspólne rozumienie dzieciństwa i dorosłości było wspólne dla rodziców i zakorzenione w rodzinie.

Ale ten czas już dawno minął. Rodziny nie są już uważane za stałe, częściowo dzięki liberalizacji prawa rozwodowego w 1970 roku. Tak jak rodzina podupadła, tak samo podupadło źródło mądrości rodzicielskiej. W rezultacie rodzice, często odizolowani, coraz częściej polegają na profesjonalistach w zakresie wsparcia. A stale rosnąca armia ekspertów jest gotowa to zapewniać.

To poleganie na wiedzy specjalistycznej niesie ze sobą własne problemy.

Na początek prowadzi to rodziców do wątpienia w jakiekolwiek intuicje, które mogą mieć. Tymczasem wiedza i zalecenia ekspertów od rodzicielstwa cały czas się zmieniają. Jedyne, co w nich się nie zmienia, to ciągła dewaluacja doświadczenia starszego pokolenia rodziców i dziadków. Chcieliby pomóc, ale ich pomysły na wychowanie dzieci są uważane za nieaktualne.

Dzięki ciągłemu napływowi porad rodzicielskich wydaje się, że rodzice są teraz uwięzieni w błędnym kole. Każde nowe pokolenie rodziców, trzymając się najnowszej wiedzy rodzicielskiej, odrzuca teraz styl rodzicielski poprzedniego. W latach 1980. i 1990. dominowały poglądy ekspertów od rodzicielstwa, takich jak Penelope Leach czy T Berry Brazelton.

Na początku 2000 roku ich wiedza została zastąpiona przez rodzicielski styl życia, taki jak tak zwane rodzicielstwo bliskości, oraz przez strony mam-blogerów, takie jak „BabyCenter” lub Babble. Z kolei wielu dzisiejszych rodziców odrzuciło to wszystko. Teraz polegają na aplikacjach poradnictwa dla rodziców, takich jak Huckleberry lub Little Ones. Z biegiem czasu straciliśmy jakiekolwiek jasne poczucie tego, jakie są dzieci i nastolatki lub czego potrzebują od dorosłych.”

Jedną z najważniejszych rzeczy, jakich nie znajdzie się w poradnikach jest to, że prócz wpływu rodziców człowiek jest także tym, kim się urodził i tym, kim postanowił zostać. A także tym, czym go uczynią życiowe doświadczenia niesione przez los. Decydują więc cztery czynniki razem, nie jeden. Złudzenie rodzicielskiej omnipotencji robi więc często więcej szkody, niż pożytku. 

Powrót do bloga


Opublikowano

w

przez

Tagi: